sobota, 2 kwietnia 2016

Czy "bezpłatne" studia są korzystne dla mniej zamożnych?

Ponieważ celem tego bloga nie jest prezentowanie opinii, z którymi w większości się zgadzamy, lecz wkładanie kija w mrowisko i kontestowanie ogólnie przyjętej w mainstreamie poglądów dot. nauki w Polsce, dziś wrzucam temat dość kontrowersyjny. Uprzedzając krytykę przyznam się od razu, że sam nie mam dobrze skrystalizowanych poglądów w tej sprawie, jestem jednak pewien że te powszechnie obowiązujące są budowane głównie na życzeniowy myśleniu, ignorancji i zamykaniu oczu na twarde fakty. Chciałbym tym wpisem pokazać Czytelnikom nieco inną optykę, po przyjęciu której (choćby na chwilę, na potrzeby intelektualnego eksperymentu) zmienia się odbiór istniejącego w Polsce systemu szkolnictwa wyższego. Chodzi o finansowanie szkolnictwa wyższego, w tym przede wszystkim o pytanie: czy system bezpłatnej edukacji niweluje, czy też pogłębia nierówności społeczne?

Model, który - tak zakładam - w większości uznamy za sprawiedliwy i rozsądny jest następujący: studia są bezpłatne, by osoby mniej zamożne (z mniej zamożnych rodzin) mogły zdobywać wykształcenie na równi ze studentami z rodzin o wysokim dochodzie. W efekcie oczekujemy, że niższy status materialny rodziców nie ogranicza ich dzieciom dostępu do edukacji, a więc w dłuższej perspektywie czasowej pomaga im zmienić na lepsze swoją sytuację (bo lepiej wykształceni na ogół zarabiają więcej). W teorii brzmi to pięknie i nikt chyba nie będzie kwestionował zasadności tak zdefiniowanych celów bezpłatnego szkolnictwa. Jednak realia są inne od założeń. Pokusiłbym się nawet prowokacyjnie o stwierdzenie, że obecny system "bezpłatnego szkolnictwa wyższego" to sprawnie działająca maszyna zabierająca pieniądze najuboższym i przekazująca je najbogatszym (sam tego nie wymyśliłem, część ekonomistów tak to nazywa). Trzy punkty:

1. Biedni nie studiują bezpłatnie
Znaczna część młodzieży z rodzin ubogich w ogóle nie studiuje. Znam dość dobrze środowisko wiejskie (pochodzę z W-wy ale realizując 4 granty długo mieszkałem na wsi) i mało kto z tych naprawdę ubogich ludzi, dla których normą jest tyrać przy zrywce drewna w lesie za kilkadziesiąt złotych dniówki, może posłać swoje dzieci na studia do dużego miasta. W efekcie, na bezpłatnych studiach udział studentów z rodzin najbiedniejszych jest tragicznie niski. By nie być gołosłownym: "Prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych uważa, że studenci z uboższych rodzin stanowią zupełny margines na studiach bezpłatnych, prof. Maria Jarosz, że jest ich najwyżej 2%." źródło

2. Biedni płacą na bezpłatne studia bogatych
Na bezpłatnych studiach na najlepszych polskich uniwersytetach studiują głównie dzieci z zamożnych domów i z dużych miast (dobry przykład: obecnie najbogatsi Polacy wg Forbes, Dominika i Sebastian Kulczyk, są właśnie po takich studiach). I to oni są głównymi beneficjentami systemu bezpłatnej edukacji wyższej w Polsce. Tymczasem wszyscy młodzi ludzie z uboższych rodzin, którzy już od wczesnej młodości (najczęściej już jako nieletni) mają ciężką i nisko płatną pracę, są dodatkowo obciążeni składając się w podatkach na bezpłatne szkolnictwo wyższe. W efekcie w wieku 18-23 lata zamożna młodzież wielkomiejska studiuje, a więc nie płaci składek, a finansuje to m.in. pochodząca z ubogich rodzin młodzież z prowincji. Również pod koniec życia jest podobnie: osoby z wyższym wykształceniem żyją zazwyczaj dłużej, więc dłużej pobierają emeryturę (a płacą na nią krócej - patrz wyżej).

3. Biedni, jeśli studiują, to płatnie
Jeśli już dzieci z biedniejszych rodzin, najczęściej gdzieś z prowincji, idą na studia, to zazwyczaj do płatnych szkół, w stylu "wyższa szkoła łowiectwa i psychologii", otrzymując w nich relatywnie słabe wykształcenie. I muszą oczywiśćie za te szkoły zapłacić (pieniędzmi, które im zostaną po obowiązkowym opłaceniu bezpłatnej edukacji dla zamożnych w mieście), co najczęściej i tak jest dla nich niższym kosztem niż przeniesienie się na 5 lat do miasta, by studiować w szkole bezpłatnej.

Oczywiście na studiach bezpłatnych w Polsce studiuje wielu studentów z rodzin mniej zamożnych i dla nich ten system jest niewątpliwie korzystny (jest to jednak ta część rodzin mniej zamożnych, której powodzi się stosunkowo nieźle). Jednak ocena całościowa, uwzględniająca powyższe fakty, nie może być pozytywna - powiedzmy to sobie jasno: bezpłatne szkolnictwo wyższe wypompowuje znaczne środki finansowe z budżetów domowych rodzin uboższych (którzy - co ważne - są proporcjonalnie bardzo obciążeni podatkami, bo z płacy minimalnej ok 50% wędruje do budżetu, w postaci podatków i składek) i finansuje z tego system, z którego korzystają głównie zamożni. Wiem, że powtarzam to po raz trzeci, ale mit o bezpłatnych studiach, z których jakoby korzystają ubodzy, jest bardzo głęboko zakorzeniony w naszej świadomości. I choć wiem, że noblista z ekonomii nie ma wystarczającego autorytetu wśród polskich uczonych, by cokolwiek im wyperswadować, to jednak wrzucę na koniec fragment opinii prof. Friedmana (Nobel w 1976) na ten właśnie temat:
Co z tym zrobić? Wydaje się, że każde rozwiązanie uzależniające ponoszenie kosztów (w podatkach) od faktycznego korzystania z tego systemu (studiowania) będzie lepsze od obecnego. Jakieś sugestie?

Michał Żmihorski