Polska nauka jest jak czarodziejska kraina - tu może zdarzyć się wszystko. Geniusz może być nazwany głupkiem i wyrzucony z pracy, genialny wynalazca, którym interesują się nobliści, nie znajduje etatu w polskim zapyziałym instytucie. Człowiek z dobrym dorobkiem przegrywa konkurencję z "panią Basią", a młody doktorant jest tak długo tresowany przez administrację, dopóki nie zrezygnuje ze swoich ambicji. Naukowo nic nieznacząca jednostka może dostać miliony na nowe budynki, a czasopismo o międzynarodowym zasięgu musi żebrać o okruchy. Dyrektorem lub szefem zespołu może zostać nieuk, ignorant i leń bez publikacji, szczątkowy dorobek naukowy może zostać okrzyknięty "wybitnym", osoba niepotrafiąca znaleźć pulpitu w systemie windows może zrobić habilitację i uczyć doktorantów, brak znajomości angielskiego nie jest przeciwwskazaniem do zrobienia profesury, tym bardziej plagiat itd, itd.
Jak to wszystko możliwe? Bo system oceny w polskiej nauce jest subiektywny - o wszystkim decydują komisje, komitety, ciała doradcze, grupy ekspertów, zasłużone profesorstwo. Decydują dyskutując, oceniając, radząc, używając swojego doświadczenia, intuicji, głębokich przemyśleń, przekonań i przeczucia, obficie podlanych dobrą wolą, najszczerszymi chęciami i poczuciem patriotycznego obowiązku. Ta mieszanka sprawia, że oni mogą przegłosować dosłownie wszystko, a my toniemy - mamy drenaż młodych i ambitnych, a nasze uniwersytety zapadają się coraz głębiej w rankingach.
Jedyne co nas jeszcze ratuje w tym bezbrzeżnym subiektywizmie, płynności znaczeń i inflacji słowa jest niezatapialna boja w postaci całkowicie zewnętrznej (=niezależnej od polskich uczonych i polityków) ewaluacji dorobku naukowego w wykonaniu Scopusa, JCR, IF, H, cytowań, recenzji naszego dorobku w wykonaniu zagranicznych redaktorów itp. To jedyny punkt orientacyjny jaki mamy. Jedynym argumentem jakiego możemy użyć jest ta zewnętrzna ocena: "skoro wyniki moich prac są publikowane w najlepszych światowych czasopismach, to może nie są tak bezwartościowe, jak szanownej komisji się wydaje?". A polscy "wybitni uczeni" z tych wszystkich komisji, najbardziej boją się prostego pytania: "no dobrze panie profesorze, a jak często pana prace są cytowane, skoro tak krytycznie wypowiada się pan o moich?". To jest jedyna, ale czasem skuteczna, linia obrony. Nie mamy nic innego - jeśli stracimy to, jeśli pozwolimy na odejście od międzynarodowych standardów i zrobimy sobie tu polski impakt faktor, polskiego nobla i polskie standardy doskonałości naukowej, to szlag trafi już wszystko i "pani Basia" z habilitacją z kosmetologii będzie przyznawać granty "panu Kaziowi" od łowiectwa i vice versa, a profesor Szyszko będzie wzorem naukowca dla nowych pokoleń ekologów.
Dlatego za głęboko szkodliwe uważam akcje zmierzające do odcinania tej ostatniej boi - pogłębiania tego bezmiaru subiektywizmu i do całkowitej rezygnacji ze wszystkich zewnętrznych wskaźników bibliometrycznych (które przecież na świecie są stosowane, co widzę codziennie w Szwecji). Nie rozumiem dlaczego Rada Młodych Naukowców postuluje już nie tylko by nie oceniać wskaźników bibliometrycznych, lecz nawet by zrezygnować z ich podawania (by recenzent nie dowiedział się ile razy cytowane są prace aplikującego o grant?) na korzyść "oceny eksperckiej". Droga "oceny eksperckiej" to właśnie ulubiona ścieżka tych wszystkich łapowników oferujących pozytywne załatwienie wniosku, których dziś ściga CBA (np.: tutaj, tutaj, tutaj), tych którzy wynajmowali mieszkanie na potrzeby nielegalnego dzielenia grantów, i setek tych, których nie udało się złapać. Wszyscy pracowici inaczej właśnie dlatego nienawidzą impaktów, bo te czarno na białym pokazują ich nieudolność. Oni wszyscy chcą zawsze "oceny eksperckiej" i zwalczają wyznawców impaktów i innych głupich zachodnich wymysłów. Nie twierdzę, że mamy opierać się jedynie na bibliometrii, ale twierdzę, że postulowanie jej całkowitego wykluczenia jest szkodliwym szaleństwem. Tymczasem Rada Młodych Naukoców (printskrin poniżej)...