Zwrócono mi uwagę na ciekawy tekst, więc wrzucam (częściowo płatny, ale sporo można przeczytać mimo to). Zgadzam się, że dobrze diagnozuje stan chorobowy nauki w Polsce. Oto on:
Moja pierwsza refleksja: który to już raz czytam dobrą diagnozę, z której nic nie wynika Trochę ostatnio przestałem się emocjonować podobnymi tekstami (choć ten niewątpliwie warto przeczytać), bo stało się dla mnie jasne, że łatwiej znajdę normalne warunki do pracy za granicą niż zmieni się coś w Polsce. Stary system trzyma się tu mocno, a każda próba zmiany czegokolwiek spotyka się z hamulcem ze strony "grupy trzymającej władzę" - każdy wydział, instytut, katedra ma taką grupę, a jej głównym celem jest obrona status quo. Do tego sprzyja jej cała masa ludzi nauki, którzy co prawda dostrzegają patologie, ale są bardzo bojaźliwi i wolą cicho siedzieć, niż się wychylić i poprzeć jakieś zmiany (powiedzmy wprost: są po prostu tchórzami). A przecież 90% moich znajomych naukowców w wieku 25-45 lat przyznaje, że sytuacja jest bardzo zła. No i nic się nie dzieje, bo nie potrafimy lub nie chcemy się zorganizować, by coś zmienić.
Michał Żmihorski