Gdybym miał wymienić jedną i najważniejszą różnicę między Szwecją a Polską, to byłoby to podejście kadry kierującej do jednostki naukowej, którą kierują. Oczywiście w PL jest od niżej opisanej reguły sporo (coraz więcej chyba) wyjątków, ale jednak ta reguła jest ewidentna:
W Szwecji, jak jesteś dziekanem/dyrektorem/kierownikiem, twoim obowiązkiem jest służenie dobru jednostki - powierzono ci opiekę nad wspólną własnością, masz więc starać się, by ona funkcjonowała jak najlepiej. Masz obowiązek wszystko dobrze załatwić, pomóc pracownikom, ułatwić im pracę, podpisać grzecznie granty i jeszcze upewnić się, że wszystkim się komfortowo pracuje.
Tymczasem w Polsce, jak jesteś dziekanem/dyrektorem/kierownikiem, to jakbyś był królem plemiona ludożerców - możesz praktycznie wszystko. "Instytut to ja" - możesz parafrazować słowa króla Francji, choć wiek siedemnasty mamy już jakby trochę za sobą. Możesz matoła, jeśli go lubisz, zrobić swoim zastępcą, możesz najzdolniejszego wyrzucić, bo nie podoba ci się jego krawat, nawet jeśli miałoby to zaszkodzić całej jednostce, nawet gdyby oznaczało to utratę grantów za miliony itp. A po cholerę dyrektorowi granty - przecież jego pensja nie zależy od tego, czy będzie jeden grant mniej czy więcej. Może więc swobodnie zrobić młodemu drobną złośliwostkę nie podpisując jakiegoś wniosku lub sprawozdania, w związku z czym młody straci półtorej bańki (a instytut kilkaset tys. pośrednich). Niech wie kto tu rządzi!
Popatrzcie na ten film:
Michał Żmihorski