Angażowałem się w ciągu ostatnich tygodni w ochronę Puszczy Białowieskiej. Mam za sobą sporo dyskusji i prób wyjaśniania problemu (głównie twitter, trochę facebook, portale informacyjne, gdzie można komentować doniesienia prasowe). Robię to, bo myślę (bardziej niż kiedyś), że rolą nauki jest też docieranie do społeczeństwa w sytuacjach kryzysowych i pokazywanie, że istnieją rozwiązania oparte na wiedzy, że chcąc rozwiązać problem powinniśmy być racjonalni i działać bez emocji. Myślę, że za to mi płaci polski podatnik i naukowcy powinni to robić, szczególnie ci z działki 'applied ecology', do której siebie zaliczam.
Mam w związku z tym pesymistyczne refleksje na temat przyszłej roli nauki w zarządzaniu środowiskiem i rozwoju społeczeństwa w ogóle. Nie chodzi wcale o niewiedzę ludzi i słabe wykształcenie. Przeciwnie! Chodzi o iluzję wiedzy, która dodaje skrzydeł ludziom niemającym zielonego pojęcia o sprawie. Liczyłem na to, że wytłumaczę innym, to co sam wiem, tymczasem - poza nielicznymi wyjątkami - to ja jestem instruowany i pouczany. Tytuł tego posta nie jest wymyślony - naprawdę usiłowałem przekonać faceta produkującego deski sedesowe (z całym szacunkiem, ale słabe kompetencje), że nie jest tak, jak mu się wydaje. Bezskutecznie! Tak samo z narodowcami z Hajnówki, albo egzaltowanymi emerytkami z pro-rządowych bojówek: zero wątpliwości wobec własnych poglądów, ci ludzie są całkowicie impregnowani na jakiekolwiek argumenty. Razi
nieprawdopodobna wręcz lekkość z jaką ludzie zupełnie bez cienia
kompetencji wypluwają z siebie zdania w trybie
oznajmującym: co jest zagrożeniem dla Puszczy, skąd się wzięło, co nastąpi za 100 lat i co robić dalej. Mówiąc wprost: triumfuje buta i pewność siebie (a w sferze formy: w najlepszym razie prostactwo), a nauka, argument, logika są kompletnie lekceważone i wyśmiewane - jeśli przeczą wyobrażeniom prostaka, tym gorzej dla nich: prostak stratuje je kopytami, według najgorszych sowieckich wzorców.
Jeszcze bardziej przeraża fakt, że przykład idzie tu od samego ministra (choćby konferencja toruńska, albo deklaracje ministerstwa, omawiane w poprzednim poście). Podsekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska, p. Mazurek, retweetuje (= podaje dalej, udostępniając na swoim profilu) wypowiedź jakiegoś gamonia z telewizyjnego show o wiele mówiącym tytule "Rolnik szuka żony" na temat Puszczy, a kanał informacyjny Telewizji Polskiej transmituje jego przemyślenia na cały kraj w czasie najwyższej ogląądalności!
Zgodzę się, że nie są to refleksje odkrywcze; nie od dziś wiemy, że Polak zna się na wszystkim. Ważne wydaje mi się jednak pytanie o źródło tego zjawiska i szerszy kontekst, dobrze widoczny przy tej okazji. Tutaj zapuszczam się na niebezpieczne wody i nie do końca temat przemyślałem, więc proszę o wyrozumiałość. Otóż wydaje mi się, że w powyższych przykładach doświadczamy drugiej strony medalu o nazwie "demokratyzacja" i zastępowanie naturalnego ładu (=profesor JEST mądrzejszy niż "rolnik") ideą ultra-równości (w tym również równości kompetencji). Przez demokratyzację rozumiem nie tylko procesy ostatnich 27 lat, lecz również (może przede wszystkim?) wcześniejsze 50 lat wmawiania "robotnikowi", że jest przewodnią siłą narodu i powinien znaleźć w sobie śmiałość by kształtować świat według swojego gustu i wiedzy. Mamy więc dziś rolnika, który w przerwie od swoich codziennych zajęć, znalazł łaskawie chwilę by pouczyć profesorów biologii. Ten triumf prostoty nad jajogłowymi obejrzało w telewizji kilka milionów kolejnych "rolników", utwierdzając się w przekonaniu, że równość to jest jednak dobra rzecz: pozwala ściągnąć okularnika z katedry (dotychczas było zbyt wysoko) i wytarzać go w kukurydzy.
Moim zdaniem idea ultra-demokracji (nie czepiajcie się proszę określeń, nie wiem jak to nazywać) jest bardzo groźna dla nauki i my-naukowcy powinniśmy walczyć z takim modelem rozwoju społeczeństwa. W żadnym razie nie chodzi mi o izolowanie ludzi mniej wykształconych, czy narzucanie jakiejś sformalizowanej hierarchii/struktury, ale musimy zacząć aktywnie egzekwować swoją pozycję w kształtowaniu szeroko rozumianej polityki państwa. Nie znajduję w tym ani grama satysfakcji, ale coraz częściej dostrzegam potrzebę pokazania tym ludziom, że jednak trochę wyszli przed szereg zabierając głos w tej czy innej sprawie. Innymi słowy: że ta demokracja, to w dużej mierze jedynie konwencjonalna uprzejmość, ale tak naprawdę nadal żyjemy w świecie, w którym to profesor mówi, a robotnik leśny słucha. Nie odwrotnie.
Michał Żmihorski