czwartek, 20 października 2016

Walka ze "złymi" uczelniami

Czytam niezbyt aktualny tekst (sprzed 3 tygodni) o planowanej reformie ministra Gowina. Tutaj dość obszerne wyjaśnienie na czym polega plan:
Piszę o tym, bo w tym tekście ładnie się prezentuje całe błędne myślenie o leczeniu uczelni wyższych w Polsce, a w szerszym kontekście - błędne myślenie o leczeniu państwa i jego źle funkcjonujących elementów.

Czytając tę publikację dostrzegamy bardzo wyraźnie, że władza, zgodnie z tradycją budowaną od 70 już lat, bohatersko walczy z aktywnością obywateli, regulując katalog zachowań wskazanych w nadziei zbudowania tu drugiej Japonii. Piszę to w kółko, ale nie zamierzam przestać, jak długo takie genialne kuracje będą nam aplikowane odgórnie. Ujmując rzecz przenośnią: chcąc mieć dobrych maratończyków mamy dwa wyjścia. Pierwsze, to organizować zawody i płacić na mecie kupę kasy za dobry wynik. Drugie to powołać Instytut Podeszwy do opracowania optymalnej podeszwy biegowej, biuro rządowe do obliczenia optymalnej liczby kroków na kilometr, wprowadzić system kontroli obecności na treningach, zakazać sprzedaży obuwia sportowego, które nie spełnia norm Instytutu (w tym celu powołać policję obuwniczą), za to dotować subwencjami rządowymi modele butów z optymalnymi podeszwami, itd, itd. To wszystko kosztuje oczywiście miliony razy więcej niż nagrody dla sportowców na mecie i działa jak większość państwowych inicjatyw, z PGR-ami na czele. Ale w Polsce wdrukowanie w psychikę obywateli konieczności odgórnego mechanizmu rozwiązywania problemów jest niestety katastrofalnie głębokie. Również (a może przede wszystkim) wśród naukowców i administracji zajmującej się nauką. 
Proponuję przejdźmy od objawów, do samego źródła tych patologii w szkolnictwie wyższym, zadając najbardziej oczywiste i naiwne pytania, a może zrozumiemy o tym problemie nieco więcej:
- mamy (*podobno) problem w postaci wielu uczelni z niskiej jakości kształceniem,
- ale dlaczego jest tyle uczelni z niskiej jakości kształceniem
- dlatego, że jest wielu studentów, którzy płacą tym uczelniom za studia,
- ale dlaczego jest wielu studentów, którzy płacą tym uczelniom za studia, skoro nie zdobywają tam prawie żadnej wiedzy,
- dlatego, że oni nie płacą za wiedzę, tylko za zaświadczenie o posiadaniu wiedzy, czyli tytuł magistra (lub podobny),
- ale dlaczego dziesiątki tysięcy młodych ludzi w Polsce chce mieć zaświadczenie o wiedzy (=tytuły), a nie samą wiedzę?
- dlatego, że nie potrzebują wiedzy tylko tytuł. Wiedza jest balastem, bo na jej zdobycie potrzeba czasu i pieniędzy, a nie jest absolwentom potrzebna.
- ale dlaczego wiedza nie jest absolwentom potrzebna?
- dlatego, że ich przyszli pracodawcy (np. w nauce lub administracji) nie będą wynagradzać ich za pracę intelektualną wymagającą wiedzy
- ale dlaczego pracodawcy nie wynagradzają pracowników za pracę intelektualną wymagającą wiedzy?
- bo ich (pracodawców) dobrobyt (własny sukces i sukces instytucji, którą kierują) nie zależy od jakości pracy tej instytucji. 

I to jest dopiero główny powód, dla którego mamy dużo marnych wyższych uczelni. Widać to znakomicie w nauce: bardziej liczy się kto ma jakie dojścia i znajomości, żeby - będąc pracownikiem - załatwić coś u dyrekcji, lub - będąc dyrekcją - załatwić coś w odpowiednich instytucjach. Kategoryzacja jednostek jest coraz mniej przejrzysta i ustalana wstecznie (jak już wszyscy wykona pracę, to dopiero wtedy powiemy jakiej pracy tak naprawdę oczekiwaliśmy), a niezależnie od kategoryzacji liczne są przykłady, że jednostki z kategorią B dostają więcej forsy, niż te z kategorią A. Pracownicy publikujący dostają tyle samo co ci "pracowici inaczej", itd. Fenotyp naukowca osiągający w Polsce najwyższy fitness to nadal Ochódzki Ryszard, a wiedza i publikowanie, liczą się w mniejszym stopniu; czasami wręcz tacy pracownicy są nielubiani przez dyrekcję, bo ciągle stwarzają problemy (a to dostaną grant, a to złośliwie przyniosą do księgowości fakturę po angielsku...). W efekcie mamy pozatrudnianych masę osób merytorycznie beznadziejnych, które pracują w instytucjach naukowych, ale od ich zatrudnienia tym instytucjom wcale nie jest źle. Jeśli dyrektor/dziekan są dobrze "umocowani", to nawet z grupą przedszkolaków na etacie osiągną sukces. Poza nauką, w administracji różnych szczebli, wcale nie jest lepiej - wystarczy popatrzeć jaki poziom merytoryczny prezentują wysocy urzędnicy państwowi decydujący o zarządzaniu Puszczą Białowieską. Wiedza jest zupełnie nieistotnym predyktorem sukcesu w tym sektorze administracji. I właśnie ten patologiczny układ jest źródłem objawów, z którymi chce walczyć ministerstwo.

I jeszcze rozwinięcie gwiazdki (= mamy podobno problem). Otóż ja wcale nie uważam, żeby funkcjonowanie tych szkół było jakiś problemem, z którym należy walczyć. Nie widzę niczego złego w tym, że jakaś marna szkoła daje swoim klientom dyplom. Ja też mogę drukować na drukarce dyplomy i sprzedawać. Przecież w normalnym państwie, w którym wiedza i umiejętności mają znaczenie, takie działanie jest zupełnie nieszkodliwe. Jak ktoś chce sobie kupić dyplom płacąc kilka tysięcy co semestr - jego sprawa. Te słabe szkoły stają się problemem dopiero w chwili, gdy zaczynamy patrzeć na dyplomy zamiast na realną wiedzę i umiejętności. 

Recommendations for management and policy: przestańmy wynajdować nowe metody walki z objawami choroby, lecz zdiagnozujmy wreszcie właściwie jej przyczyny. Moim zdaniem główną przyczyną jest totalne rozluźnienie zależności płaca-praca (czyli płaca tylko za dobre efekty, postulowana przeze mnie od dawna). Gdy to naprawimy, wszystkie objawy znikną same, bez tych rządowych programów walki, naprawy i niekończących się reform.

Michał Żmihorski