niedziela, 27 marca 2016

Wieloetatowość, czyli wróg klasowy

Jednym z przepisów na uzdrawianie nauki w Polsce jest konieczność walki z wieloetatowością. Wieloetatowość, a więc zatrudnienie się naukowca równocześnie w kilku jednostkach naukowych (powodowane, jak wiadomo, czystą chciwością, gdyż 2000zł/mc w PAN w pełni wystarcza na dostatnie życie), jest powszechnie uznawana za przyczynę nędznej kondycji polskiej nauki. Nie dziwi zatem fakt, że metody  zwalczania tego zjawiska budzą żywe zainteresowanie kolejnych ministrów. Zwalczanie wieloetatowości pojawiło się jako jeden z punktów reformy nauki prof Kudryckiej - ewentualna wieloetatowość wymaga zgody rektora, podobnie jak samozatrudnienie się naukowca we własnej firmie, a podjęcie takiej inicjatywy bez stosownej zgody może skutkować wyrzuceniem z roboty! Co ciekawe, również Obywatele Nauki podchwycili ten ton i piszą w swoim Pakcie dla Nauki (strona 29):

"Należy zupełnie wykluczyć możliwość wpisywania jednej osoby do minimum kadrowego więcej niż jednej jednostki. Takie łączenie etatów to patologia, od której należy odchodzić."

Moim zdaniem cała ta walka z wieloetatowością jest czystą bzdurą (na marginesie: pojęcie "walka" każdy Polak może sobie wpisać do życiorysu, bo nasza władza, od kilkudziesięciu już lat, nieustannie z czymś walczy, zamiast organizować normalne warunki do rozwoju. Kiedyś mieliśmy walkę z imperializmem, sabotowaniem produkcji sznurków do snopowiązałek i karłem reakcji, dziś z bezrobociem, korupcją, szarą strefą...). Jest to klasyczny przykład chorego podejścia do leczenia nauki: zamiast promować pożądane efekty (publikacje, wdrożenia, patenty), opisywana jest szczegółowo droga dochodzenia do sukcesu, a więc na setkach stronic wyłuszczone jest co, jak i kiedy wolno, co trzeba, a czego nie należy itd. W kraju, w którym od ponad 200 lat (z krótką przerwą) sportem narodowym (i biologiczną koniecznością) jest omijanie narzuconych regulacji, daje to zerowe efekty, szczególnie że te regulacje często są "z kosmosu". Z resztą daje to zerowe efekty również dlatego, że równanie na sukces (którego elementem jest walka z wieloetatowością) siłą rzeczy jest niedopasowane do indywidualnych potrzeb, sytuacji losowych, specyfiki różnych poddziedzin nauki itp.

Dlaczego wieloetatowość nie jest problemem? Może posłużmy się przykładem: jaka polska uczelnia/instytut PAN nie chciałby zatrudnić u siebie na etat profesora Hanskiego, z zastrzeżeniem, że będzie on też trochę pracował w Helsinkach? Abstrahując od arealności przykładu, przecież szczytem głupoty byłoby odmówić, uzasadniając decyzję zwalczaniem wieloetatowości. Czy od dopuszczenia takiej ćwiartki etatu psuje się w Polsce nauka? Jasne jest, że nie i ćwierć etatu dobrego naukowca jest więcej warta niż pełne etaty setki miernot spędzających w swoich gabinetach 40 godzin tygodniowo. Oczywiście nie "łączenie etatów jest patologią", tylko tolerowanie nieróbstwa i prawo pracy (umowy bezterminowe), uniemożliwające wywalenie na zieloną trawkę nierobów okupujących uczelniane katedry. Jeśli ktoś jest na jednym etatcie, a nic nie robi, należy go z pracy wyrzucić, jeśli natomiast jest na pięciu etatach, a pracuje solidnie, należy się od niego odczepić: nie N-etatowość jest ważna, tylko efekty pracy. Zadziwiające jest, że niezgłoszona wieloetatowość jest podstawą do wyrzucenia z pracy (w myśl zasady, że im ktoś więcej pracuje tym ma w tym kraju trudniej), a jawne nieróbstwo (udokumentowane żenującym rekordem na Scopusie) niemalże przepustką do awansu... Wieloetatowość jest często zjawiskiem dobrym, umożliwiającym zacieśnianie współpracy, tworzenie międzyjednostkowych grup naukowych, które pracują bardzo wydajnie.

Myśląc na temat wieloetatowości podczas czekania na kawę w lunch-roomie na SLU zrobiłem telefonem kilka zdjęć leżącego tam zeszytu Nature. Czy te publikcje (zdjęcia poniżej), w których niektórzy autorzy mają nawet po sześć afiliacji, są właśnie przykładem "patologii od której należy odchodzić"?











Michał Żmihorski